5 miesięcy później - relacja Fana z Wolverhampton

5 miesięcy później
Mamy 12 września, równo 5 miesięcy temu rozpoczął się Marillion Weekend 2013 w Wolverhampton.  Już po powrocie z Anglii chciałem napisać coś o tym wydarzeniu -  recenzję czy krótką notkę, ale nie potrafiłem się za to zabrać, być może sam nie wiedziałem, co dokładnie chcę zawrzeć w tym tekście. Nie ma chyba sensu pisać recenzji jako takiej – kto chciał, ten już dawno wie, co się działo w kwietniu i wyrobił sobie zdanie o koncertach. Chciałbym raczej opisać swoje luźne przemyślenia i wspomnienia na temat tego, ważnego dla mnie, wydarzenia. Chciałbym też zachęcić innych do publikowania swoich wypocin :) Może nawet zapoczątkować jakąś szerszą dyskusję, jeśli znajdą się chętni.
Atmosferę Weekendu poczułem jeszcze  na długo przed nim. Zaczęło się późną jesienią, kiedy ogłoszono, że albumem zagranym w sobotę będzie Brave. Jako że Weekend w Holandii był już wyprzedany, wybór padł na Anglię. Wyjazd wydawał mi się bardzo odległy w sensie moich możliwości. Nigdy jeszcze sam nie planowałem podróży za granicę, tym bardziej, że cel nie był typowo turystyczny. Społeczności fanów Marillion jeszcze nie znałem, a koncert w Dolinie Charlotty, był jedynym, na którym byłem(mowa o koncertach Marillion oczywiście). Z przyczyn osobistych nie byłem na koncertach w 2012 roku. Było jasne, że nie mogę pojechać sam(choćby z przyczyn finansowych). Tak więc, trochę nieśmiało napisałem na profilu InvisibleMan na Facebooku, czy jest ktoś, kto jedzie do Wolverhampton i szuka towarzysza. Bardzo szybko odezwał się do mnie Maciek(twórca Invisible Man). Dość sprawnie ustaliliśmy szczegóły wyjazdu, rozważając różne opcje.
Właśnie w tym momencie zacząłem doświadczać tej drugiej, fanowskiej magii Marillion. Mimo że kompletnie się nie znaliśmy, mogliśmy rozmawiać naprawdę długo o zespole, muzyce i nie tylko. Niestety w moim otoczeniu byłem dotychczas kompletnie odizolowany od fanów zespołu. No właśnie, czy jesteśmy tylko fanami zespołu, czy może kimś więcej? Szokiem było dla mnie poznanie tak wielu wspaniałych ludzi w Wolverhampton. Wcześniej nie znałem ich kompletnie, a nagle okazali się wspaniałymi przyjaciółmi do rozmów nie tylko o Marillion. Oprócz wspomnianego wyżej Maćka, szczególnie dobrze wspominam trójkę z Poznania – Agnieszkę, Kubę i Pawła.  Później poznałem jeszcze więcej osób, których imion nie potrafię już spamiętać. Zmierzam do tego, że my wszyscy tam tworzyliśmy nie tylko grupę fanów, ale swego rodzaju rodzinę skupioną wokół naszego ukochanego zespołu. O ile byłem pewien, że muzycznie, wręcz duchowo będę brał udział we wspaniałym wydarzeniu, o tyle nie miałem pojęcia jak świetnych ludzi poznam i że nawiąże nowe przyjaźnie. Drugą rzeczą, która mnie miło zaskoczyła w czasie Weekendu, jest odkrycie na nowo Radiation. Nagrana w 1998 roku płyta wydawała mi się bardzo niepozorna, ale już remix pokazał jak wielki, koncertowy potencjał w niej tkwi. Okazała się świetnym materiałem na koncert.  Album oferuje duży przekrój muzyczno-nastrojowy. Od spokojnego, ale jakże żarliwego Now She’ll Never Know(dla mnie odkrycie wieczoru chyba), poprzez typowo blues-rockowy Born to Run, do „rockera” w postaci Under the Sun. W tym wszystkim koncertowy ulubieniec fanów(Three Minute Boy), świetnie otaczający wspaniałym klimatem Cathedral Wall, czy zaskakujący dynamiczną zmianą nastroju A Few Words for the Dead. O reszcie piątkowego wieczoru powiedziałbym, że utwory były bardzo zgrabnie dobrane. Szczególnie ważne były dla mnie Somewhere Else i Happiness is the Road.
Sobota. Przez długi czas sądziłem, że z tego wieczoru pamiętam najmniej(o ironio, dla mnie był zdecydowanie najważniejszy w ciągu tych trzech dni). Doszedłem jednak do innego wniosku, trochę pocieszającego. Wszystkie 3 koncerty pamiętam tak samo dobrze, ale to sobotę chciałbym pamiętać najlepiej. Gdy teraz patrzę na setlistę, powiedziałbym, że koncert był jednym z tych możliwie najlepszych. Niesposób umieścić wszystkich „ulubionych”(nie lubię tego słowa mówiąc o muzyce… lepiej pasuje „najważniejszych”) utworów w jednym koncercie i nie wszystkie one dobrze ze sobą współgrają, ale jest ich tam duże nagromadzenie i są świetnie dobrane. Prawdę mówiąc z tego setu wywaliłbym tylko Rich, a zamiast dałbym na przykład Berlin, który razem z Seasons End i The Space tworzyłby świetną atmosferę, którą odnajduję na ich macierzystym albumie, a która(jak się okazało) świetnie dopełniła Brave. Do tego mamy odrywający się trochę od tego klimatu The Damage(które jednak zgrabnie nawiązuje do radosnej atmosfery po Made Again) i będące gdzieś po środku Drilling Holes i Trap The Spark, będące wspaniałymi perełkami. Warm Wet Circles wydaję mi się świetnie dobranym tytułem z czasów Fisha. Wisienką na torcie jest tu Out of this World – utwór, który po poznaniu do mnie nie trafiał, chyba ze względu na mix na albumie, a który totalnie mnie przekonał na DVD Snow de Cologne i rozłożył 13 kwietnia. :)
Niedziela. Piątek określiłbym jako radosny, sobotę jako przejmującą, a niedzielę? Chyba magiczną. Bo coś w tym jest. Sounds That Can’t Be Made nie uważam za jakiś wspaniały muzycznie album, ale trzeba mu przyznać jedno – ma bardzo specyficzny klimat, momentami nawiązujący do Marbles. I takie też utwory dobrali panowie z Marillion do tego magicznego materiału. Bardzo cieszyłem się z usłyszenia Waiting to Happen, bardzo prostego, ale pięknego(pod tym względem podobny do Now She’ll Never Know). Neverland – klasyka „magicznego Marillion” :) Szczerze mówiąc nie pamiętam za bardzo The King of Sunset Town – nie wiem dlaczego. Dopełnieniem wieczoru było Garden Party, świetnie spisujące się jako „zamykacz”(chociaż w tej roli nic chyba nie zastąpi Happiness, ale to jednak nie był ten typ koncertu) z Hogarthem robiącym wszyscy wiemy co :)
Jak można by jednym słowem określić czym dla mnie był Marillion Weekend? Chciałoby się powiedzieć szokiem. Spotkaniem ze wspaniałą muzyką i wspaniałymi ludźmi. Przeżyciem wewnętrznym(jedna z osób stwierdziła półżartem, że w sobotę miała mszę – nie sposób mi się z tym półżartem nie zgodzić) zmieniającym człowieka, jego nastawienie do świata. Można by tak bardzo długo określać, ale słowo, które chyba najlepiej to wszystko odda jest jedno – Marillion.
Nie mam pojęcia, czy komukolwiek chciało się czytać moje wypociny do końca, ale jeśli tak, to nagradzam niedawnym znaleziskiem z Youtube – koniecznie 1080p i słuchawki. :)
 
Damian